Old School Essentials - jakby recenzja

Recenzje erpegów to ciężki dla mnie gatunek. Zwykle po pierwszym akapicie przeskakuję od razu do ostatniego albo, gorzej nawet, do tego śmiesznego ułamka na końcu, który ma wyrazić wszystko. Dobrze, że istnieje taki ułamek! Trudność dopiero powstaje, gdy zatrzymuję się na chwilę i próbuję zinterpretować to 7/10, 5/6 czy 68%. Do czego dąży utwór - do doskonałości absolutnej, czy może tylko doskonałości przypisanej do swego rodzaju, tudzież gatunku. Ciężko jest porównywać tragedię do komedii, fraszkę do ballady, a też poświęcać czas swój i czytelnika recenzji na udowadnianie wyższości jednego genre nad drugim nie przystoi. Więc w obrębie gatunku. Tkwi w tym jednak ogromne ryzyko - oceniając utwór przez pryzmat tych, co przed nim, możemy nie oddać mu pełnej sprawiedliwości, nie tylko skrzywdzić dzieło, ale też czytelnika, kształtując w nim coraz silniejsze przekonanie o istnieniu jakiegoś ideału gatunkowego. Z resztą gatunek też jest pokrzywdzony - czeka go w końcu ...